6 kwietnia 2012

Rozdział III cz 2

"I ja czuje się taki mały.
To było ponad mną,
w ogóle nic nie wiem."*


-Will nie rób mi tego proszę!- krzyczałam tak od kilku minut, nieustannie szlochając. Nie poddam się pomyślałam i znowu przecięłam sobie nadgarstek, który przyłożyłam do jego ust. Nic.
Klęczałam przy Willu, a jego głowa leżała bezwładnie na moich kolanach. Byłam bezradna. To co teraz czułam było nie do opisania. Ból, cierpienie, strach, samotność i ostre kłucie w sercu, które powoli rozlatywało się na miliony kawałeczków. Nie docierały do mnie żadne dźwięki z zewnątrz. Nie obchodziło mnie to ze gdzieś obok leży Elizabeth. Najważniejsze było dla mnie to, że osoba którą kochałam ponad własne życie... Odeszła.
W chwili, w której kolejny raz miałam przyłożyć rękę do ust Willa, otworzyły się drzwi od domu Liz. Nie przejęłam się tym. Musiałam go uratować i nikt mi w tym nie przeszkodzi. Dopiero gdy usłyszałam swoje imię, podniosłam oczy zdezorientowana. W wejściu dostrzegłam Ivana. Podszedł do mnie szybkim krokiem. Spojrzał niepewnie na ciało, na które patrzyłam z bólem w oczach. Nagle zamarł zszokowany i patrzył na zwłoki z niedowierzeniem wypisanym, na twarzy. Bez zawahania usiadł obok i mnie przytulił.
-On nie żyje Iv! Nie żyje!- Krzyknęłam płacząc i waląc pięściami w klatkę piersiową mojego kolegi, jakbym chciała mu się wyrwać. Ale on tylko przytulił mnie jeszcze mocniej- Dlaczego on! Iv dlaczego on!?- szlochałam dalej. Zdawałam sobie sprawę, że te wszystkie dni spędzone razem już zawsze będą tylko wspomnieniem i już nigdy więcej nie zapiszemy innych naszych histori w gwiazdach. Will umarł, a z nim moje szczęście, życia, którego tak bardzo zawsze nienawidziłam i mój uśmiech umarł, a teraz odbywa się jego cichy pogrzeb.
Nawet nie wiem ile czasu tak siedzieliśmy. Mój przyjaciel przez cały ten czas szeptał do mnie uspokajająco, aż w końcu zabrakło mi łez i nie miałam już czym płakać. Odsunęłam się i przetarłam moje spuchnięte oczy.
-Skąd wiedziałeś, że tu jestem?- zapytałam słabo, patrząc na martwą twarz Williama. Jak ja sobie bez ciebie poradzę? Nie wyobrażałam sobie życia bez niego. Zresztą.. co to za życie, gdy on nie będzie brał w nim udziału. Najchętniej rozpłakałabym się znowu, ale widocznie wyczerpałam dzienny limit łez. Serce bolało mnie niemiłosiernie. Straciłam sens swojego cholernie zagmatwanego życia.
-Przechodziłem koło domu Elizabeth i usłyszałem krzyk.- spojrzał na mnie zmartwiony. W jego oczach można było dostrzec współczucie oraz troskę.- Później skierowałem się na tyły domu, po czym wejrzałem przez okno do środka. I zobaczyłem ciebie. Klęczącą na podłodze i krzyczącą coś niezrozumiale.- kontynuował.
Spojrzałam na mojego przyjaciela, a później na Willa. Wiedziałam co muszę zrobić, ponieważ nie mogłam dopuścić do tego, aby ktokolwiek, kiedykolwiek znalazł mojego ukochanego. Wyczułam, że Ivan napina mięśnie. Także był tego świadom. Pociągnęłam nosem, położyłam ostrożnie głowę Williama na podłodze i powoli wstałam. Mój przyjaciel zrobił to samo. Spojrzał na mnie, a ja dzielnie skinęłam głową na znak, że ma wziąć Willa na ręce i wyjść za mną. Gdy byliśmy już w lesie, Ivan położył ciało mojego ukochanego obok pobliskiego drzewa. Z rozszarpanym sercem i nieznośnym bólem w klatce piersiowej, podeszłam do niego. Ukucnęłam i pocałowałam go ostatni raz. Wstrząsnął mną dreszcz, gdy moje usta dotknęły jego zimnych i nieruchomych warg.
-Kocham cię Willie. Zawszę będę!- wyszeptałam i przejechałam ręką po bladym policzku chłopaka.
Nie chciałam go takiego zapamiętać. Chciałam, aby w moich wspomnieniach był zawsze uśmiechnięty. Aby patrzył na mnie tymi swoimi niebieskimi oczami wariata, pełnymi miłości. Pokonaliśmy wszystkie przeszkody, które na nas czyhały. To on był osobą, która wprowadziła w końcu trochę światła do mojej codzienności. Wyrwał mnie z tego stanu otępienia, w którym trwałam po śmierci rodziców. Minęło tyle lat od ich śmierci, ale ja nadal nie mogłam się pozbierać. Wszystko co robiłam, było po to, aby inni myśleli, że u mnie  w porządku. Ale wcale tak nie było. Do dnia, kiedy nagle wszystko zaczęło się zmieniać. Włącznie ze mną.
-Mógłbyś mnie zostawić samą?- zapytałam Iva, otrząsając się przy tym i wracając do rzeczywistości. Lekko skinął głową, odwrócił się i ruszył w stronę domu Liz.
Skierowałam wzrok z powrotem na bladą twarz Williama. Wzięłam głęboki oddech. Przyłożyłam dłoń do policzka chłopaka, zamknęłam oczy i pozwoliłam mojej mocy wypłynąć na zewnątrz. Dreszcz przeszedł przez moje ciało i poczułam ciepło rozprowadzające się po moim wnętrzu. Zaczęły mrowić mi palce. Przez kilka minut siedziałam w zupełnej ciszy, słysząc tylko śpiew ptaków i różnego rodzaju małe zwierzątka chowające się do swoich kryjówek, nie mając dość odwagi, aby otworzyć oczy. Gdy w końcu je otworzyłam, przede mną już nikogo nie było. Rozejrzałam się dookoła, bliska załamania. To był wyłącznie mój wybór...

Klęczałam tam tak długo, aż Coelho nie zjawił się obok.

***
Pół roku później
Mimo upływu czasu, nie pozbierałam się. Moje życie stało się koszmarem. Straciłam ukochanego i przyjaciółkę, a gdyby nie Ivan, który czuwał wiernie u mego boku przez cały ten czas, nie poradziłabym sobie z wszystkim co mnie spotkało. Żyłam z dnia na dzień. Moja psychika stopniowo siadała, bo ciało dławiło się wspomnieniami. Często także udawałam, że przyjdzie ktoś i ocali mnie przed samą sobą. Byłam uwięziona we własnym ciele.
Jasne, mogłabym zamknąć oczy, udając, że wszystko jest w porządku, ale mam dosyć udawania. Wiedziałam jednak, że nie da się żyć z zamkniętymi oczami.
Gdy wróciliśmy do domu Liz, została z niej tylko wielka kupka popiołu. Opowiedziałam Ivanowi o tym kim się stała i co zrobiła. Nie mógł w to wszystko uwierzyć i tak jak ja był w głębokim szoku.
Wyszłam z pod prysznica po czym nałożyłam koszulę nocną, rozczesałam włosy i umyłam zęby. Wszystko robiłam machinalnie. Jak robot, który nie ma własnej woli, musi funkcjonować. Weszłam pod kołdrę i otuliłam się nią szczelnie. Wyczerpana, szybko wpadłam w objęcia Morfeusza.
   
Otworzyłam oczy i rozejrzałam się. Otaczały mnie gęsto rosnące sosny i dęby. Pod jednym z drzew zauważyłam zarys postaci. Przymrużyłam oczy i dostrzegłam, iż jest to męska sylwetka. Zorientowawszy się, że go dostrzegłam, zaczął się do mnie zbliżać. Wyszedł na zalaną światłem księżyca polanę i spojrzał na mnie groźnie. Mężczyzna o nieskazitelnej urodzie, jasnych włosach i oczach czarnych jak noc, który uśmiechał się podstępnie w moim kierunku. W jednej chwili, w jego prawej ręce znalazł się niebezpiecznie wyglądający nóż. Zerknęłam na niego przelotnie, zbyt przerażona, aby stać mnie było na więcej. Zakrzywiona głownia i złota rękojeść, na której znajdowały się jakieś hieroglify. Zaskoczyłam samą siebie, dostrzegając to wszystko z takiej odległości. Głos właściciela ręki trzymającej nóż, sprowadził mnie z powrotem na ziemię.
- Witam, witam śliczną panią- powiedział nieznajomy z ironią w głosie-Gdy cię ostatnio widziałem byłaś małym szkrabem Rebeco John.- wysyczał.
Sparaliżowana strachem, zaczęłam głowić się, skąd on mnie zna. Sięgnęłam- na tyle, na ile pozwalała mi pamięć- do mojego dzieciństwa, chcąc przypomnieć sobie czy już go kiedyś spotkałam.
-Kim jesteś?- zapytałam, chcąc opóźnić chwilę swojej śmierci.
-Och... Nie pamiętasz mnie?- parsknął.- No cóż.. Kogo to obchodzi?
-Tak się składa, że mnie.- powiedziałam, w nagłym przypływie odwagi, unosząc głowę dumnie do góry.
-Dla mnie bardziej liczy się to, kim jesteś ty!- jego oczy zabłysnęły szmaragdem tak szybko, iż myślałam, że mi się przewidziało.
Jeden szybki ruch mężczyzny i moje ciało przeszył niewyobrażalny ból. Równolegle z tym, z moich ust wydostał się głośny krzyk. Opuściłam głowę. W moim brzuchu tkwił nóż, a wokół niego na białej bluzce, zebrała się ogromna plama krwi. Blondyn zaniósł się szyderczym śmiechem, a ja padłam na ziemię.


Wyprostowałam się gwałtownie na łóżku. To był tylko sen. Tylko sen...Ciężko oddychając, przetarłam ręką, zlane potem czoło. Kręciło mi się w głowie. Zsunęłam pościel z siebie i opuściłam nogi na podłogę. Ostrożnie wstałam i włączyłam lampkę nocną. Skierowałam kroki do kuchni, zapalając po drodze światła, żeby się nie zabić. Wyjęłam szklankę z szafy, nalałam sobie wody i usiadłam przy stole, w jadalni. Gdy wypiłam całą zawartość myśląc o moim śnie, wróciłam do swojego pokoju i ubrałam się. Po stwierdzeniu, że dzisiaj już nie usnę, mimo pogody za oknem, postanowiłam wybrać się na spacer.
Moja garderoba była ogromna. Zapełniona po same brzegi bluzkami, sukienkami i spódniczkami we wszystkich kolorach, z których połowy nie miałam nigdy na sobie. Wrzuciłam na siebie pierwsze co mi wpadło w rękę, a na koniec założyłam jedną z grubszych kurtek, żeby nie zmarznąć.
Była czwarta nad ranem. Za oknami wiatr wstrząsał drzewami, a deszcz bębnił głośno o szyby. Zapięłam się pod samą szyję, nałożyłam na głowę kaptur i otworzyłam drzwi.
Idąc w stronę cmentarza, odniosłam dziwne wrażenie, że jestem śledzona. Obejrzałam się za siebie, ale chodnik za mną był pusty. Chyba mam paranoje. Zaczęłam się karcić w myślach. Skręciłam w lewo i szłam dalej, wyostrzając swój wzrok na tyle, ile mogłam. Idąc wydeptaną ścieżką, zapuszczałam się coraz głębiej między drzewami, aż w końcu domy całkiem zniknęły z mojego pola widzenia. Dopiero wtedy odważyłam się utworzyć niewielką kulę światła na swojej ręce, aby oświetlić błotnistą drogę przede mną. Dotarłszy na cmentarz, skierowałam się na sam jego koniec i ukucnęłam przy nagrobku głoszącym " Ella i Sam John, 1972-2008 Kochający rodzice.". W ciszy pomodliłam się za nich. Gdy skończyłam, palcami u wolnej ręki, przejechałam delikatnie po napisie.
-Cześć mamo. Cześć tato.- wyszeptałam cichutko.- Szkoda, że was tu nie ma. Przydałyby mi się teraz wasze ciepłe słowa i świadomość, że mam dla kogo żyć. Nie mogę tego ogarnąć...- westchnęłam ciężko.- Dlaczego wszyscy, których kocham odchodzą?- w oczach stanęły mi łzy. Od śmierci Willa nie byłam ani razu na grobie rodziców. Zaniedbałam ich, a przed tym wszystkim byłam bardzo częstym gościem na tym cmentarzu.- Elizabeth go zabiła mamo.- zagryzłam wargi, żeby nie wybuchnąć płaczem.- Zabiła Williama, rozumiecie? Mało tego, ją też straciłam. Gdyby nie Iv nie wiem co by się ze mną stało. Oddałabym wszystko, by być znowu normalną dziewczyną. Bez problemów. W świecie, w którym nie ma miejsca na magię. Ale mam też świadomość, że miałaś rację mówiąc, że przyjaciół ma się na całe życie. Nie wiadomo co bym zrobiła, jak głęboko zraniła, oni i tak zawsze będą przy mnie- na mojej twarzy zamajaczył blady uśmiech na wspomnienie tego dnia. Byłam w pierwszej liceum, a mama najpierw wyzywała mnie, że za dużo wypiłam na imprezie, a później, że potraktowałam okropnie Ivana, ignorując go, gdy ten chciał ze mną trochę potańczyć. Widząc jak w oczach stają mi łzy, uspokoiła się i zmieniła ton na łagodniejszy. Zaczęła mówić o jej przyjaźni z panią Maggie, którą znała od dziecka i wygłosiła długi monolog o tym, kim są prawdziwi przyjaciele. Westchnęłam ciężko.
W tym samym momencie ciszę przerwał niski, fałszywy śmiech. Brzmiał znajomo lecz w tamtej chwili, nie mogłam sobie przypomnieć, gdzie go już słyszałam. Było w nim coś obcego i zimnego. Coś, co sprawiło, że zadrżałam. Podniosłam się powoli z ziemi i stanęłam przodem do nieznajomego. Niestety, nie byłam przygotowana na to co mnie czeka.

- Witaj Rebeco.- powiedział głos.

_____________________________________________________________________________________

*Christina Aquilera & A Great Big World- Say something

No i wreszcie jest. Proszę o szczere komentarze. A z okazji zbliżających się świąt życzę wszystkim smacznego jajka :)