"I ja czuje się taki mały.
To było ponad mną,
w ogóle nic nie wiem."*
-Will nie
rób mi tego proszę!- krzyczałam tak od kilku minut, nieustannie szlochając. Nie
poddam się pomyślałam i znowu przecięłam sobie nadgarstek, który przyłożyłam do
jego ust. Nic.
Klęczałam
przy Willu, a jego głowa leżała bezwładnie na moich kolanach. Byłam bezradna.
To co teraz czułam było nie do opisania. Ból, cierpienie, strach, samotność i
ostre kłucie w sercu, które powoli rozlatywało się na miliony kawałeczków. Nie
docierały do mnie żadne dźwięki z zewnątrz. Nie obchodziło mnie to ze gdzieś
obok leży Elizabeth. Najważniejsze było dla mnie to, że osoba którą kochałam
ponad własne życie... Odeszła.
W chwili, w
której kolejny raz miałam przyłożyć rękę do ust Willa, otworzyły się drzwi od
domu Liz. Nie przejęłam się tym. Musiałam go uratować i nikt mi w tym nie
przeszkodzi. Dopiero gdy usłyszałam swoje imię, podniosłam oczy
zdezorientowana. W wejściu dostrzegłam Ivana. Podszedł do mnie szybkim krokiem.
Spojrzał niepewnie na ciało, na które patrzyłam z bólem w oczach. Nagle zamarł
zszokowany i patrzył na zwłoki z niedowierzeniem wypisanym, na twarzy. Bez
zawahania usiadł obok i mnie przytulił.
-On nie żyje
Iv! Nie żyje!- Krzyknęłam płacząc i waląc pięściami w klatkę piersiową mojego
kolegi, jakbym chciała mu się wyrwać. Ale on tylko przytulił mnie jeszcze
mocniej- Dlaczego on! Iv dlaczego on!?- szlochałam dalej. Zdawałam sobie
sprawę, że te wszystkie dni spędzone razem już zawsze będą tylko wspomnieniem i
już nigdy więcej nie zapiszemy innych naszych histori w gwiazdach. Will umarł,
a z nim moje szczęście, życia, którego tak bardzo zawsze nienawidziłam i mój
uśmiech umarł, a teraz odbywa się jego cichy pogrzeb.
Nawet nie
wiem ile czasu tak siedzieliśmy. Mój przyjaciel przez cały ten czas szeptał do
mnie uspokajająco, aż w końcu zabrakło mi łez i nie miałam już czym płakać.
Odsunęłam się i przetarłam moje spuchnięte oczy.
-Skąd
wiedziałeś, że tu jestem?- zapytałam słabo, patrząc na martwą twarz Williama.
Jak ja sobie bez ciebie poradzę? Nie wyobrażałam sobie życia bez niego.
Zresztą.. co to za życie, gdy on nie będzie brał w nim udziału. Najchętniej
rozpłakałabym się znowu, ale widocznie wyczerpałam dzienny limit łez. Serce
bolało mnie niemiłosiernie. Straciłam sens swojego cholernie zagmatwanego
życia.
-Przechodziłem
koło domu Elizabeth i usłyszałem krzyk.- spojrzał na mnie zmartwiony. W jego
oczach można było dostrzec współczucie oraz troskę.- Później skierowałem się na
tyły domu, po czym wejrzałem przez okno do środka. I zobaczyłem ciebie.
Klęczącą na podłodze i krzyczącą coś niezrozumiale.- kontynuował.
Spojrzałam
na mojego przyjaciela, a później na Willa. Wiedziałam co muszę zrobić, ponieważ
nie mogłam dopuścić do tego, aby ktokolwiek, kiedykolwiek znalazł mojego
ukochanego. Wyczułam, że Ivan napina mięśnie. Także był tego świadom.
Pociągnęłam nosem, położyłam ostrożnie głowę Williama na podłodze i powoli
wstałam. Mój przyjaciel zrobił to samo. Spojrzał na mnie, a ja dzielnie
skinęłam głową na znak, że ma wziąć Willa na ręce i wyjść za mną. Gdy byliśmy
już w lesie, Ivan położył ciało mojego ukochanego obok pobliskiego drzewa. Z
rozszarpanym sercem i nieznośnym bólem w klatce piersiowej, podeszłam do niego.
Ukucnęłam i pocałowałam go ostatni raz. Wstrząsnął mną dreszcz, gdy moje usta
dotknęły jego zimnych i nieruchomych warg.
-Kocham cię
Willie. Zawszę będę!- wyszeptałam i przejechałam ręką po bladym policzku
chłopaka.
Nie chciałam
go takiego zapamiętać. Chciałam, aby w moich wspomnieniach był zawsze
uśmiechnięty. Aby patrzył na mnie tymi swoimi niebieskimi oczami wariata,
pełnymi miłości. Pokonaliśmy wszystkie przeszkody, które na nas czyhały. To on
był osobą, która wprowadziła w końcu trochę światła do mojej codzienności.
Wyrwał mnie z tego stanu otępienia, w którym trwałam po śmierci rodziców.
Minęło tyle lat od ich śmierci, ale ja nadal nie mogłam się pozbierać. Wszystko
co robiłam, było po to, aby inni myśleli, że u mnie w porządku. Ale wcale tak nie było. Do dnia,
kiedy nagle wszystko zaczęło się zmieniać. Włącznie ze mną.
-Mógłbyś
mnie zostawić samą?- zapytałam Iva, otrząsając się przy tym i wracając do
rzeczywistości. Lekko skinął głową, odwrócił się i ruszył w stronę domu Liz.
Skierowałam
wzrok z powrotem na bladą twarz Williama. Wzięłam głęboki oddech. Przyłożyłam
dłoń do policzka chłopaka, zamknęłam oczy i pozwoliłam mojej mocy wypłynąć na
zewnątrz. Dreszcz przeszedł przez moje ciało i poczułam ciepło rozprowadzające
się po moim wnętrzu. Zaczęły mrowić mi palce. Przez kilka minut siedziałam w
zupełnej ciszy, słysząc tylko śpiew ptaków i różnego rodzaju małe zwierzątka
chowające się do swoich kryjówek, nie mając dość odwagi, aby otworzyć oczy. Gdy
w końcu je otworzyłam, przede mną już nikogo nie było. Rozejrzałam się dookoła,
bliska załamania. To był wyłącznie mój wybór...
Klęczałam
tam tak długo, aż Coelho nie zjawił się obok.
***
Pół roku później
Mimo upływu
czasu, nie pozbierałam się. Moje życie stało się koszmarem. Straciłam
ukochanego i przyjaciółkę, a gdyby nie Ivan, który czuwał wiernie u mego boku
przez cały ten czas, nie poradziłabym sobie z wszystkim co mnie spotkało. Żyłam
z dnia na dzień. Moja psychika stopniowo siadała, bo ciało dławiło się
wspomnieniami. Często także udawałam, że przyjdzie ktoś i ocali mnie przed samą
sobą. Byłam uwięziona we własnym ciele.
Jasne,
mogłabym zamknąć oczy, udając, że wszystko jest w porządku, ale mam dosyć
udawania. Wiedziałam jednak, że nie da się żyć z zamkniętymi oczami.
Gdy
wróciliśmy do domu Liz, została z niej tylko wielka kupka popiołu. Opowiedziałam
Ivanowi o tym kim się stała i co zrobiła. Nie mógł w to wszystko uwierzyć i tak
jak ja był w głębokim szoku.
Wyszłam z
pod prysznica po czym nałożyłam koszulę nocną, rozczesałam włosy i umyłam zęby.
Wszystko robiłam machinalnie. Jak robot, który nie ma własnej woli, musi
funkcjonować. Weszłam pod kołdrę i otuliłam się nią szczelnie. Wyczerpana,
szybko wpadłam w objęcia Morfeusza.
Otworzyłam
oczy i rozejrzałam się. Otaczały mnie gęsto rosnące sosny i dęby. Pod jednym z
drzew zauważyłam zarys postaci. Przymrużyłam oczy i dostrzegłam, iż jest to
męska sylwetka. Zorientowawszy się, że go dostrzegłam, zaczął się do mnie
zbliżać. Wyszedł na zalaną światłem księżyca polanę i spojrzał na mnie groźnie.
Mężczyzna o nieskazitelnej urodzie, jasnych włosach i oczach czarnych jak noc,
który uśmiechał się podstępnie w moim kierunku. W jednej chwili, w jego prawej
ręce znalazł się niebezpiecznie wyglądający nóż. Zerknęłam na niego przelotnie,
zbyt przerażona, aby stać mnie było na więcej. Zakrzywiona głownia i złota
rękojeść, na której znajdowały się jakieś hieroglify. Zaskoczyłam samą siebie,
dostrzegając to wszystko z takiej odległości. Głos właściciela ręki trzymającej
nóż, sprowadził mnie z powrotem na ziemię.
- Witam,
witam śliczną panią- powiedział nieznajomy z ironią w głosie-Gdy cię ostatnio
widziałem byłaś małym szkrabem Rebeco John.- wysyczał.
Sparaliżowana
strachem, zaczęłam głowić się, skąd on mnie zna. Sięgnęłam- na tyle, na ile
pozwalała mi pamięć- do mojego dzieciństwa, chcąc przypomnieć sobie czy już go
kiedyś spotkałam.
-Kim
jesteś?- zapytałam, chcąc opóźnić chwilę swojej śmierci.
-Och... Nie
pamiętasz mnie?- parsknął.- No cóż.. Kogo to obchodzi?
-Tak się
składa, że mnie.- powiedziałam, w nagłym przypływie odwagi, unosząc głowę
dumnie do góry.
-Dla mnie
bardziej liczy się to, kim jesteś ty!- jego oczy zabłysnęły szmaragdem tak
szybko, iż myślałam, że mi się przewidziało.
Jeden szybki
ruch mężczyzny i moje ciało przeszył niewyobrażalny ból. Równolegle z tym, z
moich ust wydostał się głośny krzyk. Opuściłam głowę. W moim brzuchu tkwił nóż,
a wokół niego na białej bluzce, zebrała się ogromna plama krwi. Blondyn zaniósł
się szyderczym śmiechem, a ja padłam na ziemię.
Wyprostowałam
się gwałtownie na łóżku. To był tylko sen. Tylko sen...Ciężko oddychając,
przetarłam ręką, zlane potem czoło. Kręciło mi się w głowie. Zsunęłam pościel z
siebie i opuściłam nogi na podłogę. Ostrożnie wstałam i włączyłam lampkę nocną.
Skierowałam kroki do kuchni, zapalając po drodze światła, żeby się nie zabić. Wyjęłam
szklankę z szafy, nalałam sobie wody i usiadłam przy stole, w jadalni. Gdy
wypiłam całą zawartość myśląc o moim śnie, wróciłam do swojego pokoju i ubrałam
się. Po stwierdzeniu, że dzisiaj już nie usnę, mimo pogody za oknem,
postanowiłam wybrać się na spacer.
Moja
garderoba była ogromna. Zapełniona po same brzegi bluzkami, sukienkami i
spódniczkami we wszystkich kolorach, z których połowy nie miałam nigdy na
sobie. Wrzuciłam na siebie pierwsze co mi wpadło w rękę, a na koniec założyłam
jedną z grubszych kurtek, żeby nie zmarznąć.
Była czwarta
nad ranem. Za oknami wiatr wstrząsał drzewami, a deszcz bębnił głośno o szyby.
Zapięłam się pod samą szyję, nałożyłam na głowę kaptur i otworzyłam drzwi.
Idąc w
stronę cmentarza, odniosłam dziwne wrażenie, że jestem śledzona. Obejrzałam się
za siebie, ale chodnik za mną był pusty. Chyba mam paranoje. Zaczęłam się
karcić w myślach. Skręciłam w lewo i szłam dalej, wyostrzając swój wzrok na
tyle, ile mogłam. Idąc wydeptaną ścieżką, zapuszczałam się coraz głębiej między
drzewami, aż w końcu domy całkiem zniknęły z mojego pola widzenia. Dopiero
wtedy odważyłam się utworzyć niewielką kulę światła na swojej ręce, aby
oświetlić błotnistą drogę przede mną. Dotarłszy na cmentarz, skierowałam się na
sam jego koniec i ukucnęłam przy nagrobku głoszącym " Ella i Sam John,
1972-2008 Kochający rodzice.". W ciszy pomodliłam się za nich. Gdy
skończyłam, palcami u wolnej ręki, przejechałam delikatnie po napisie.
-Cześć mamo.
Cześć tato.- wyszeptałam cichutko.- Szkoda, że was tu nie ma. Przydałyby mi się
teraz wasze ciepłe słowa i świadomość, że mam dla kogo żyć. Nie mogę tego
ogarnąć...- westchnęłam ciężko.- Dlaczego wszyscy, których kocham odchodzą?- w
oczach stanęły mi łzy. Od śmierci Willa nie byłam ani razu na grobie rodziców.
Zaniedbałam ich, a przed tym wszystkim byłam bardzo częstym gościem na tym
cmentarzu.- Elizabeth go zabiła mamo.- zagryzłam wargi, żeby nie wybuchnąć
płaczem.- Zabiła Williama, rozumiecie? Mało tego, ją też straciłam. Gdyby nie
Iv nie wiem co by się ze mną stało. Oddałabym wszystko, by być znowu normalną
dziewczyną. Bez problemów. W świecie, w którym nie ma miejsca na magię. Ale mam
też świadomość, że miałaś rację mówiąc, że przyjaciół ma się na całe życie. Nie
wiadomo co bym zrobiła, jak głęboko zraniła, oni i tak zawsze będą przy mnie-
na mojej twarzy zamajaczył blady uśmiech na wspomnienie tego dnia. Byłam w
pierwszej liceum, a mama najpierw wyzywała mnie, że za dużo wypiłam na
imprezie, a później, że potraktowałam okropnie Ivana, ignorując go, gdy ten
chciał ze mną trochę potańczyć. Widząc jak w oczach stają mi łzy, uspokoiła się
i zmieniła ton na łagodniejszy. Zaczęła mówić o jej przyjaźni z panią Maggie,
którą znała od dziecka i wygłosiła długi monolog o tym, kim są prawdziwi
przyjaciele. Westchnęłam ciężko.
W tym samym
momencie ciszę przerwał niski, fałszywy śmiech. Brzmiał znajomo lecz w tamtej
chwili, nie mogłam sobie przypomnieć, gdzie go już słyszałam. Było w nim coś
obcego i zimnego. Coś, co sprawiło, że zadrżałam. Podniosłam się powoli z ziemi
i stanęłam przodem do nieznajomego. Niestety, nie byłam przygotowana na to co
mnie czeka.
- Witaj
Rebeco.- powiedział głos.
_____________________________________________________________________________________
*Christina Aquilera & A Great Big World- Say something
Rozdział fajny, tylko szkoda Willa. No ale cóż:P. Dzięki za życzenia i wzajemnie :) Pozdrawiam.
OdpowiedzUsuńSpoko rozdział ;D.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam ;-)
Rozdział super ;D Czekam na dalsze ;)Pozdrawiam
OdpowiedzUsuńCiągle nie mogę się przyzwyczaić, że Will nie żyje. Mam tylko nadzieję, że Iv nie będzie od razu próbował go zastąpić.
OdpowiedzUsuńA to z tym facetem... dodawaj szynko kolejny, bo muszę wiedzieć co dalej! :P
Zapraszam do mnie http://szkarlatna-kostucha.blog.onet.pl
Po 2 tygodniowej przerwie, na moim blogu pojawił się nowy rozdział. Mam nadzieję, że przeczytasz.
OdpowiedzUsuńZapraszam serdecznie http://szkarlatna-kostucha.blog.onet.pl/
Pozdrawiam.